Nigdy nie czułem się jak "prawdziwy pisarz", dopóki nie nauczyłem się kochać porażki.
Staliśmy na zewnątrz Brown Butter Cookie Company, kiedy zobaczyłem, że mój agent dzwoni, powiedziałem mojej rodzinie, aby weszli beze mnie. Siedziałam sama w samochodzie i - to jedna z tych chwil, na które myślisz, że możesz się przygotować. Że będziesz wiedział, jak zareagujesz. Będę taki smutny, taki zły, albo będę się gniewał i szlochał. Ale ja nie zrobiłam żadnej z tych rzeczy. Po prostu kiwałem głową. Oficjalnie nie miałam kontraktu.
W desperackim ostatnim szmerze tej rozmowy, zamazałem nowy pomysł na książkę. To był mój pomysł na "Szkło awaryjne". Moja debiutancka powieść, "Rozmowy z Grubą Dziewczyną", była moim bestsellerem. Zawsze chciałem zrobić sequel, ale z punktu widzenia innej postaci. Nie wiedziałem nic więcej. Więc, wrzuciłem na luz kilka książek, które były wtedy na rynku i zasugerowałem, że moja tonacja może trafić do każdej kolumny. Nie miałem żadnych preferencji ani zdania. Czekałem na jej odpowiedź. Mój głos był odległy i płaski. Była taka cisza na drugim końcu telefonu. Nie była to dobra cisza. Nie obudziłem jej. Wtedy mój agent dał mi najgorszą radę: "Chyba musisz kopać głębiej." To nie jest rada, którą chce usłyszeć ktoś, kto jest emocjonalnie zamknięty.
Odłożyliśmy słuchawkę, a ja po prostu tam siedziałem. Zdrętwiały. Zacząłem od razu szukać dziennej pracy.
Jak ja się tu dostałem? Nie pamiętam czasu, kiedy nie pisałem. Ułożone w stosy spiralne zeszyty zaśmiecają każdą dostępną powierzchnię, stare dyskietki wypełnione tragicznymi opowiadaniami z miłością zarchiwizowanymi, a plecy kopert wypełnione po brzegi iskrami nieczytelnych - aczkolwiek wyraźnie genialnych - pomysłów.
To nie jest rada, którą ktoś, kto się zamyka emocjonalnie, chce kiedykolwiek usłyszeć.
Byłem pisarzem, zanim jeszcze wiedziałem, jakim jestem człowiekiem. Byłem pisarzem, więc mogłem stać się tym, kim jestem. Ale kiedy pisanie stało się moją karierą, bycie pisarzem nie wystarczało. Musiałem być prawdziwym pisarzem.
Naiwnie myślałem, że jak tylko znajdę agenta, a już na pewno po sprzedaży pierwszej książki, poczuję się jak prawdziwy pisarz. Ale bez względu na to, ile celów osiągnąłem, nigdy nie czułem tego kliknięcia. Tak więc, stałem się zdesperowany, aby zebrać jak najwięcej złotych gwiazdek, jak mogłem, myśląc, że to na pewno kolejny, większy, bardziej wyrafinowany osiągnięcia, które w końcu przekształcą mnie w The Cool Kid Who Belonged.
Ale, to kliknięcie nigdy nie przyszło.
Był powód, dla którego tego nie zrobiłem i nie mogłem "kopać głębiej". Był powód, dla którego moje pismo stało się płytkie. Pisanie ma tendencję do tego, by wiedzieć, kiedy coś ukrywamy. A pod pytaniami o to, czy byłem prawdziwym pisarzem, czy nie, kryło się jeszcze większe pytanie: Czy kiedykolwiek miałem zamiar być wystarczająco dobry?
Widzisz, byłam gotowa zostać wezwana jako oszustka przez publikację. Czekałem, aż ten but spadnie od 11 lat. Byłem pracownikiem miesiąca w Biurze Syndromu Oszustów od początku jego istnienia. Nie byłem gotowy na to, by usłyszeć grzechotanie śmierci własnym głosem, gdy desperacko rozbijałem książkę o ukochany świat postaci, na którym mi zależało tylko tak długo, jak długo dawała mi ona dostęp do klubu, do którego tak bardzo potrzebowałem należeć.
Ale, byłem zdesperowany. Wykopałem więc... daleko, z dala od mojej własnej psychicznej walki ulicznej i złamałem "bezpiecznie" w świecie, który stał się moją siódmą powieścią, Słowem F. Myślałem, że Olivia Morten (główna bohaterka) była na tyle inna ode mnie, że mogłem wrócić do siodła pisarskiego, ale i tak udało mi się zachować bezpieczną odległość od gwałtownych płyt tektonicznych, które niebezpiecznie mieszały się na dole. Strategicznie podszedłem na palcach, ponieważ moje pisanie śmierdziało strachem, a moja nowa praca w dzień stała się coraz mniej tymczasowa. Ale wciąż się pokazywałem. Ciągle wysyłałem rewizje do mojego agenta. Utrzymywałem chirurgiczne kopanie. W marcu 2015 roku, osiem miesięcy po tym fatalnym dniu na Wybrzeżu Kalifornijskim, w końcu sprzedaliśmy Słowo F mojemu wymarzonemu redaktorowi i mojemu wymarzonemu wydawcy.
Ale ziemia zaczęła się przesuwać pod moimi stopami. Nawet najostrożniejsze kopanie sprawiło, że rzeczy stały się... niestabilne. Żądanie, by wiedzieć, dlaczego myślałem, że nie jestem wystarczająco dobry, było coraz głośniejsze. Dlaczego nie czułem się jak prawdziwy pisarz?
A w tych ponurych dniach, tygodniach, miesiącach i latach "kopania głębiej", które nastąpiły potem, stało się dla mnie jasne, że sukces w wydawnictwie określę jako sensowny, a pisanie jako bez znaczenia.
Na marginesie chciałbym umieścić prośbę, aby "kopanie głębiej" było bardziej związane z moją wędrówką* (*pojazd pociągiem, kogo my oszukujemy) przez Szkocką Wyżynę, ponieważ staram się zmierzyć z tym, dlaczego Keanu Reeves tak bardzo mnie kocha.
Okazuje się, że to nie do końca tak działa. Jest to raczej rodzaj sali lekcyjnej z wypaloną ziemią, w której moje dwutygodniowe sesje terapeutyczne przechodzą przez wściekłe łzy, sardoniczne "żartobliwe" i chrząknięte wyznania o niezdrowych wzorcach. Ściągnęłam aplikacje medytacyjne, wzięłam pilates i obecnie jestem na trzeciej rundzie Drogi Artysty, kiedy nadal rozbijam się cegła po cegle.
...stało się jasne, że sukces w wydawnictwie określiłbym jako sensowny, a pisanie jako bezsensowne.
W tym punkcie mojego eseju mówię wam, o ile wszystko jest lepsze. Pięć lat później piszę to z odrestaurowanej włoskiej willi w Toskanii, na niebieskiej wstążce z napisem "REAL WRITER", a oto dziesięć cennych lekcji, o których dowiedziałem się, że naprawdę jestem wystarczająco dobry. W rzeczywistości, to jest właśnie ten punkt mojego eseju, w którym mówię ci, jak bardzo wszystko jest wysadzone w powietrze. I jak... Jestem tak łzawo wdzięczna za każdy wybuch.
Ponieważ...
Właśnie w miniony weekend wysłałem do grupy pisarzy maila, że jeśli ktoś będzie chciał do mnie dołączyć, to zostanie posadzony w lokalnej kawiarni.
W miarę upływu dnia dołączyły do mnie dwie pozostałe osoby z grupy pisarskiej, które miały podobnie okropne lata. Cała nasza trójka miała jakąś wersję wyciągnięcia dywanu spod nas lub jak nazwał to jeden z kolegów, "pobity nad głową przez moje własne marzenie".
To byli ci sami ludzie, którzy pojawili się w tych ponurych dniach, tygodniach, miesiącach i latach, które nastąpiły po tej rozmowie z moim agentem. Siedzieliśmy naprzeciw siebie przy stolikach w kawiarniach, puste oczy, płaczliwe oczy, wypełnione wściekłością, żałosne i żałosne, uparte i aroganckie, nasze komputery były otwarte, a dokumenty zbyt długo pozostawały puste i drwiące. Zdejmowanie słuchawek tylko na tyle długo, żeby zapytać - za kogo oni się uważają, a ja już nigdy więcej nie będę pisał i wiesz co, jestem po prostu super wietrzny i zamierzam zrobić sobie przerwę od pisania i nie powiedziałbym, że jestem zablokowany, tylko... a potem gapilibyśmy się w środek dystansu, nie mogąc wyrazić w słowach tego, co czujemy... ironia tego, co jako pisarze, nie zgubiła się na nas.
Ale w miniony weekend wszyscy pracowaliśmy nad projektami, które zostały wykute w tym tyglu porażki. Pracowałem nad moją ósmą powieścią, The Nobody. Książką o tym, że zaczyna się od nowa i jak porażka sprawia, że czujesz się jak obcy sobie. To był pomysł wyrwany z palących się jeszcze gruzów z rozdzielającej się teraz paszczy faultline'u, gdzie zaczęło się całe to kopanie.
Przerażony i przytłoczony tym, co znalazłem, gdy kopałem głębiej, to właśnie pismo było mocną ręką sięgającą z krawędzi klifu.
To pismo nadało mi znaczenie.
To nie było ładne, to było długie pięć lat i szczerze mówiąc nie wiem, ile jeszcze obiadów mogę przeżyć z "przyjaciółmi" odpoczywającymi w rękach w fałszywym podnieceniu, jak pytają mnie: "Więc, jesteś szczęśliwy?"
Komentarze (0)